Ta ławka jest wspólna
PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI, „TYGODNIK POWSZECHNY”: Co znaczy dla Ciebie ta przestrzeń?
PIOTR ŻYŁKA: Siedzimy na jednej z ławeczek w tzw. kółku na krakowskich Plantach, od niedawna noszącym nazwę skweru im. Andrzeja Wajdy. Za nami Teatr Słowackiego, przed nami przejście podziemne z dworca.
„Kółko” od dawna jest znane osobom znajdującym się w kryzysie bezdomności. Byli tu długo przed nami. Od trzech lat to miejsce naszych coniedzielnych spotkań – „Zupy na Plantach”.
Gdzie rozlewacie zupę?
Naprzeciwko nas, mniej więcej na wysokości ławeczki, na której śpi teraz pan – prawdopodobnie w kryzysie bezdomności. Do niedawna zresztą stawialiśmy zupę na tej właśnie ławeczce, ale niecały rok temu odwiedził nas papieski jałmużnik kard. Konrad Krajewski i zasugerował, żebyśmy kupili stoły i stawiali na nich termosy. Mała rzecz, a ważna. Stół to nie tylko miejsce spotkania. Chodzi też o pokazanie, że ich szanujemy, że nie zapominamy o ich godności.
Jest środa, zbliża się 9 rano. Pan z naprzeciwka śpi, a Kraków już tętni życiem. Na „kółku” ktoś czyta książkę, ktoś inny rozmawia. A od dworca sunie tłum.
Turyści ciągną walizki, inni śpieszą się do pracy. Wśród nich są tutejsi, studenci, przyjezdni. Także Ukraińcy, których jest coraz więcej i zostaną na dłużej.
Wizytówka, miejsce reprezentacyjne, które „psują bezdomni”. Tak uważa radny Łukasz Wantuch, który nazwał osoby bezdomne „żulami”, a „Zupę” uznał za szkodliwą, bo „darmowe jedzenie” przyciąga tłum. Jego uchwała, by wyrzucić tych ludzi i „Zupę” z Plant, przepadła. Niesmak został.
To dość charakterystyczne, może zwłaszcza dla Krakowa myślenie, w którym nietrudno odnaleźć ślady dulszczyzny: Kraków jako „wizytówka dla świata”, Planty jako najważniejsza jej część. Mają ładnie wyglądać, schowajmy więc to, co brzydkie. Wtedy turyści zostawią u nas więcej pieniędzy. W tej narracji nie ma miasta-wspólnoty. Jest przestrzeń dla wybranych: pachnących, dobrze ubranych, z pełnymi portfelami.
Ta wizja dzieli nie tylko ludzi, ale też miasto – na lepsze i gorsze strefy. A ja odpowiadam: Planty są wspólne. Należą również do tego śpiącego pana.
Co czujesz, gdy na niego patrzysz?
Pewnie pięć lat temu odpowiedziałbym ci, że mi trochę przeszkadza. Czemu musi leżeć akurat tutaj? W publicznym miejscu? Przecież jest tyle innych, bardziej stosownych. To pewnie pijaczek, który znowu się schlał. Nie potrafi się ogarnąć. Sam sobie jest winien.
A dzisiaj?
Dominuje u mnie frustracja i smutek. Że ten człowiek – albo jakikolwiek inny – musi tutaj leżeć.
Że najpierw, prawdopodobnie przez życiową tragedię, musiał się tu znaleźć. Że następnie system pomocy okazał się niedostatecznie skuteczny, by go stąd wyrwać.
I że jako społeczeństwo nie zapewniliśmy mu minimum komfortu, poczucia bezpieczeństwa, intymności. Gdybyśmy teraz do niego podeszli, w pierwszym odruchu powiedziałby pewnie, żeby dać mu święty spokój. Ale jeśli poświęcimy mu trochę więcej czasu, zbudujemy namiastkę relacji, nić zaufania, odpowiedziałby już coś innego. Nikt nie chce sam z siebie spać na ławce pod gołym niebem.
I być budzonym – jak ten pan przed momentem – przez straż miejską, a potem przez policję.
Na szczęście zrobili to delikatnie, bez agresji, nie wyrzucając tego pana z ławki.
Zupę rozlewacie od trzech lat. Wedle krytyków to „rozdawnictwo”.
Gdyby zainteresowali się naszą inicjatywą, wiedzieliby, że zupa to tylko pretekst do spotkania. Najpierw spotkania wolontariuszy w „ŻyWej Pracowni”, gdzie gotujemy już od godz. 15. A potem wszystkich chętnych tutaj. Jemy, rozmawiamy, jesteśmy ze sobą, nawiązujemy relacje.
Zostaliście wpisani w rytualny spór: „Ryba czy wędka?”. Po stronie tych, którzy oferują tylko „rybę”.
Nie lubię podobnych etykiet, bo ten podział zakłada traktowanie człowieka tylko jako elementu rynku pracy. Liczy się „przydatność”.
Niekoniecznie: „wędka” to może być rozmowa, zainteresowanie, wsparcie, w efekcie którego ktoś odbuduje relacje z rodziną, pójdzie na odwyk, uwierzy w siebie.
Traktujemy ludzi, którzy przychodzą się z nami spotkać, co najmniej jak dobrych znajomych, z niektórymi jest to wręcz więź przyjaźni. A gdy przychodzę do znajomego czy przyjaciela, nie zastanawiam się, czy dam mu „wędkę” i co on z nią zrobi. Po prostu chcę z nim być.
Choć przy okazji spotkań na Plantach mam z tyłu głowy pytanie: jak skutecznie tych ludzi wesprzeć?
Jak?
Wystarczy znać trochę życie na ulicy, by wiedzieć, że nie ma jednej odpowiedzi. Że istnieje pewnie jakaś – raczej wąska – grupa osób, którym wystarczy zaproponować pracę. Tyle że pozostali, stanowiący większość, to ludzie po traumach, zniszczeni przez nałogi, z rozsypanymi relacjami, chorzy. Nie da się im powiedzieć: „Ogarnij się, idź do pracy!”. Trzeba przejść najpierw ileś kroków, pokonać ileś etapów wsparcia, pomóc znaleźć dach nad głową, by można było myśleć o podobnej propozycji.
Wszystko to robi Fundacja Zupa.
Staramy się. Samo niedzielne spotkanie to też współpraca z lekarzami z Przystani Medycznej, wspierającej osoby w kryzysie bezdomności. Są tu z nami co tydzień, wolontaryjnie. W tygodniu organizujemy dwa, czasem trzy wieczorne wyjazdy streetworkerów. Odwiedzamy pustostany, działki, obozowiska namiotowe. Sprawdzamy, w jakim stanie są ludzie, którzy są jakoś ukryci, część z nich wstydzi się swojego stanu, albo z powodu problemów zdrowotnych nie są w stanie dotrzeć do centrum. Próbujemy pomagać.
Często skutecznie, jak w przypadku pewnej pary.
Byli po trzydziestce, mieszkali – dosłownie – pod mostem. Wcześniej już się znaliśmy, dlatego nam zaufali. Michał zadzwonił do nas alarmując, że Jola [imiona zmienione – red.] jest w bardzo złym stanie. Pod ten most w środku nocy przyjechała dwójka wolontariuszy: Adam i Kasia, młoda lekarka. Wstępna diagnoza, dokonana w prowizorycznych warunkach, była taka, że albo to jest zaawansowana ciąża, albo jakieś zmiany nowotworowe. W szpitalu po mniej więcej dobie na świat przyszło dziecko, wcześniak. Lekarze nam powiedzieli, że gdyby ona nie trafiła wtedy do szpitala, dziecko prawie na pewno by umarło, a jej życie też byłoby zagrożone.
Ten przykład pokazuje, jak ważna jest relacja. Bez jej budowania sytuacja mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej. Potem też ich nie zostawiliśmy. Wsparliśmy ich w poszukiwaniu mieszkania, zorganizowaliśmy niewielkie wsparcie finansowe. I pomoc prawnika, bo sąd chciał zabrać im prawa rodzicielskie.
Dziś oboje mają dom. Pracują. Wychowują dziecko.
„Zupa” to już nie tylko Kraków.
Głównie dzięki mediom społecznościowym dowiedziało się o nas wiele osób. Nie tylko dostrzegli problem, ale poczuli, że też chcą działać. Sopot, Rzeszów, Wrocław, potem inne miasta zaczęły organizować się według tej samej idei. Gdy „Zupa” ruszała w Katowicach albo w Szczecinie, pojechaliśmy spotkać się z pierwszymi wolontariuszami. Podzieliliśmy się swoim know-how, porozmawialiśmy. Warto jednak dodać, że „Zupa” nie ma jednego centrum dowodzenia, struktury, relacji podległości. Inspirujemy się nawzajem i dzielimy doświadczeniami.
Porozmawiajmy jeszcze o języku. „Osoby doświadczające kryzysu bezdomności” – mówisz konsekwentnie. To nie przesada?
Nie! Bo bezdomność to nie jest coś, co definiuje człowieka. Mówiąc o kimś „bezdomny”, stygmatyzujemy go. Gdy używamy sformułowania w rodzaju „doświadczający bezdomności” bądź „będący w kryzysie”, zwracamy uwagę na to, że to jest tylko sytuacja życiowa, w której ktoś się znalazł, i ona może się w każdej chwili zmienić.
Wspomniany radny mówi o „żulach”.
To wulgarny, niedopuszczalny język. I niestety używa go więcej ludzi. Piszą np. w internecie, by wyrzucać „śmierdzących żuli” z tramwajów.
Gdyby radny siedział tu z nami, mógłby nagrać jeden ze swoich filmików, mających dowodzić słuszności jego postulatów: pan z ławki naprzeciwko poszedł przed chwilą na trawę – za potrzebą.
A gdzie miał to zrobić? Widzisz w promieniu kilkuset metrów publiczną toaletę, z której mógłby skorzystać? Ja czy ty w podobnej sytuacji – a każdy z nas w swoim bądź obcym mieście w takiej sytuacji się znalazł – pójdziemy do McDonalda albo innego lokalu. Jego w takie miejsce prawdopodobnie nie wpuszczą.
Po drugie: nigdy nie twierdziliśmy, że wszystkie osoby znajdujące się w kryzysie bezdomności są święte i pięknie pachną. To różni ludzie, tak jak różni są studenci czy turyści i mieszkańcy Krakowa. W każdej z tych grup znajdziesz cały przekrój wrażliwości, zachowań i problemów.
Gdybyśmy usiedli na tej samej ławeczce w piątek o 22.00, bohaterem podobnej scenki mógłby być ktoś zupełnie inny…
Ale o nim nie usłyszelibyśmy w mediach, bo „przywozi do Krakowa pieniądze”.
Rozmawiajmy o problemach, bo w Krakowie i innych miastach brakuje nie tylko toalet: także schronisk, miejsc noclegowych, mieszkań treningowych. A etykiety zostawmy.
Tak jak są bardziej i mniej sensowni księża, lepsi lub gorsi ojcowie, bardziej lub mniej grzeczni turyści z Anglii, tak różne są osoby w kryzysie bezdomności. Spójrzmy na nich jak na konkretnych ludzi: Kasię, Gosię, Pawła. Z najróżniejszymi problemami i historiami. A nie jak na jednorodną grupę intruzów – problem, którego trzeba się „pozbyć”.
Wywiad pierwotnie ukazał się na łamach „Tygodnika Powszechnego”